Truman Capote i jego Holly Golightly. Porywająca opowieść o niezależności i poszukiwaniu swojego miejsca.
Film oglądałam wiele razy. Uwielbiam patrzeć na Audrey Hepburn i jej sukienki od Givenchy. Minimalistyczne i eleganckie stroje, a do tego niesamowita charyzma i wyjątkowy charakter. Jej biografia nie jest już może tak nieskazitelna, ale trzeba przyznać, że jest to postać niebanalna.
Książka czy film?
Nadszedł jednak czas, by wrócić do źródeł “Śniadania u Tiffany’ego”, czyli do książki. Truman Capote podobno nie był zadowolony z ekranizacji swojego dzieła. Uważał, że Holly Golightly została zmieniona w trzpiotkę i odarta ze swojej głębi. Chociaż film bardzo mi się podoba, co do książki też miałam dobre przeczucia.
Kim jest Holly?
Czytając książkę, trudno zapomnieć o wyrazistej Audrey Hepburn. A jednak starałam się usunąć ją ze swojej głowy i poznać kobietę, którą opisuje narrator i jednocześnie bohater powieści. Zanurza się we wspomnieniach, a inspiruje go do tego wiadomość od wspólnego znajomego, jakby Holly była gdzieś tam daleko widziana. Powraca do dawnych wydarzeń, przyznaje, że od dłuższego czasu jej nie widział.
Holly szybko się usamodzielniła, aczkolwiek jej sposób zarobkowania okazuje się dość kontrowersyjny. Umawia się z tłumem mężczyzn, którzy dają jej pieniądze na toaletę i taksówki. Jej celem jest upolowanie milionera. Chce być bogata. Wydaje się szalona i nieprzewidywalna. Pod tą maską kryje się jednak ogromna wrażliwość i cierpienie. Życie jej nie oszczędzało. Tęskni za bratem i co chwilę pakuje się w jakieś kłopoty. Fascynuje mężczyzn. Któż mógłby się w niej nie zakochać? W końcu i bohater opowiadający o tej niezwykłej kobiecie, wyznaje jej miłość.
“Ja nie chcę spać, ja nie chcę umierać, chcę tylko wędrować po pastwiskach nieba”.
Holly mieszka z kotem, któremu nie nadała imienia. Wciąż szuka swojego miejsca w świecie i przyznaje, że nie należy do żadnego z miejsc, jakie odwiedziła. Marzy jednak o tym, by tak się wreszcie stało.
“Nadal chcę być sobą, kiedy obudzę się pewnego pięknego ranka i zjem śniadanie u Tiffany’ego”.
“Kocham Nowy Jork, choć nie jest mój, w taki sposób, w jaki coś musi być, drzewo, ulica albo dom, coś, cokolwiek, co należy do mnie, bo ja do tego należę”.
Nie ma happy endu?
W filmie – po najbardziej dla mnie dramatycznej scenie wyrzucenia kota – wszystko kończy się klasycznym hollywoodzkim happy endem. Bohaterowie w końcu tak bardzo się kochają, więc Holly zostaje i żyje długo i szczęśliwie. W książce jest zupełnie inaczej, ale nie będę zdradzać zakończenia, bo moim zdaniem, jest dużo ciekawsze niż w przypadku ekranizacji. Pozostawia sporo przestrzeni do rozważań o kobiecie jedynej w swoim rodzaju.
“Zastanawiałem się, jak się wabi, bo byłem pewien, że jakoś go nazwano, pewien, że znalazł miejsce, do którego należy. Czy będzie to lepianka w Afryce, czy cokolwiek innego, mam nadzieję, że Holly też takie znalazła”.
Truman Capote
„Śniadanie u Tiffany’ego”
Wydawnictwo Albatros