Skoro nie można normalnie podróżować, wybieram się na dalekie wojaże z Kurtem Vonnegutem. Wiele mil stąd i milion lat później.

Uwielbiam Vonneguta za „Losy gorsze od śmierci”, swego czasu zaczytywałam się w jego opowiadaniach – uwielbiam ten sarkastyczny, ironiczny humor i trafne spostrzeżenia dotyczące ludzi i cywilizacji. Gdy zobaczyłam „Galapagos”, wiedziałam, że muszę się z nim wybrać w kolejną podróż. Dziękuję wydawnictwu ZYSK za to, że mi to umożliwili.

„Ludzie potrafili być zdumiewający, jeśli chodzi o realizację nierealnych marzeń”.

Wielkie mózgi niosą zgubę

Kurt Vonnegut w „Galapagos” jest bardzo krytyczny względem ludzkiego gatunku i dość swobodnie szydzi sobie z teorii ewolucji, dzięki czemu nie raz, nie dwa, czytelnik się uśmiecha. Nie jest to pusty śmiech, ale sarkazm, ironia, a czasami grymas budzący aż strach. Co było największym problemem ludzkości? Wielkie mózgi! Przez nie wyobrażaliśmy sobie różne nieprawdziwe rzeczy i zachowywaliśmy się irracjonalnie. I to właśnie one przyczyniły się do naszej zguby. Na szczęście wszystko się zmieniło. Nie ma małżeństw, nie ma wojen, nie ma antykoncepcji. Bo nawet jeśli, to jak ludzie mieliby sobie zaaplikować tabletkę, skoro mają jedynie płetwy? Aż do tak doskonałej „przeróbki” doprowadziła nas ewolucja!

„Ten nieporęczny komputer potrafił zmieścić w sobie jednocześnie tyle sprzecznych opinii dotyczących tak wielu rozmaitych rzeczy i przeskakiwać z tematu na temat i od opinii do opinii tak szybko, że dyskusja pomiędzy zainteresowanymi małżonkami mogła skończyć się tak, jak wymiana ciosów pomiędzy ślepymi na wrotkach”.

Koniec i początek

Odwiedzamy ziemię milion lat później i widzimy ją oczami ducha Leona – syna pewnego pisarza science fiction, który został doceniony przez jednego mieszkańca ówczesnej planety. Leon – nasz tajemniczy, ironiczny narrator opowiada o wielkiej Przyrodniczej Wyprawie Stulecia, w której miały wziąć udział same znakomitości. Jest rok 1986, a świat pogrążony jest w chaosie. Nie dość, że panuje kryzys gospodarczy, to jeszcze szaleje wirus bezpłodności. Wielka wyprawa na Galapagos okazuje się punktem zwrotnym w dziejach ludzkości. Gdy nad świat nadciąga apokalipsa, rozbitkowie przeżywają i dają początek zupełnie nowemu gatunkowi. Ale już w samej podróży dużo się dzieje. Śmiesznie i strasznie.

„(…) wielkim problemem w owych czasach było nie wariactwo, lecz to, że ludzkie mózgi były zbyt wielkie i zbyt kłamliwe, by mogły być użyteczne”.

Nic nie warci?

Ludzki gatunek w toku ewolucji zmienił się w zwierzęta podobne do foki. Wystarczył milion lat, by pozbyć się zbyt dużego mózgu i zacząć żyć zgodnie z naturą. Vonnegut prowokuje czytelnika, puszcza do niego oko. Już na początku zaznacza, że nazwiska opatrzone gwiazdką zginą przed końcem powieści. Nie wiemy, kim jest narrator, póki sam nie ujawni się pod koniec książki. Fakt, że jest duchem może być dość niepokojący. Ale taki jest Vonnegut. Zmusza do skupienia, ruszenia szarych komórek i przyjrzenia się rzeczywistości z nieco innej (niekoniecznie akceptującej) perspektywy. Uwielbiam go. Po tylu latach wciąż.

„Ilość podłych projektów, jakie mogła wykoncypować i wcielić w życie tak przerośnięta maszyna do myślenia, była nieskończona”.

„Ci dwaj z gwiazdkami przy nazwiskach zginą jeszcze przed zachodem słońca. Ten zwyczaj wyróżniania pewnych nazwisk gwiazdkami będzie nawiasem mówiąc, kontynuowany aż do końca mojej opowieści, by uwrażliwić czytelników na fakt, iż niektóre z postaci wkrótce staną w obliczu ostatecznego darwinistycznego testu na spryt i wytrzymałość”.

„Byłem tam również, lecz doskonale niewidzialny”.