Miał trudny początek. Podążając za jego biografią, dziwiłam się, że jest aż tak pewny tego, że chce pisać.
Mimo wielu niepowodzeń, nie poddawał się.
A gdy przyszło zainteresowanie czytelników i jednak sława, okazało się, że jest jeszcze trudniej. Czy był to tylko skok z wielkiej wysokości do bardzo małego naczynia pełnego wody?
Najpierw przeczytałam „Buszującego w zbożu”, po roku trafiłam na biografię Kennetha Slawenskiego. Podróż przez życie pisarza zamknięta w tym tomie przypomina wędrówkę po piekle Dantego. Mamy nawet rozdziały takie jak „Czyściec” czy „Piekło”. Pełno tu mrocznych zakamarków, ale i nadziei. Geniuszu, odwagi i konsekwencji. Nieodpartej wiary w to, że jest się pisarzem. Zawsze i wszędzie.
Przypominam sobie letni poranek, gdy czytając ostatnie słowa „Buszującego w zbożu”, podejmowałam niezwykle ważną życiową decyzję. Odwaga – to było dla mnie wtedy najważniejsze i tak właśnie pamiętam tę książkę. A przecież w innych przypadkach było bardziej dramatycznie. Gdy nadeszła kolejna fala popularności tej książki, ludzie byli zdolni nawet zabić. W końcu to czytelnik „Buszującego w zbożu” zabił Johna Lennona.
W 1962 roku wykładowcy szkół wyższych w Kalifornii umieścili „Buszującego w zbożu” na liście lektur, które poleciliby studentom. Jednocześnie była to najbardziej zakazana książka w Stanach Zjednoczonych.
„Buszujący w zbożu” po raz pierwszy został zaatakowany przez szkoły w Kalifornii w 1954 roku. Pd tamtej pory było kilka prób objęcia cenzurą tej książki. Żądano, by zakazać jej w szkołach, a nauczycielom zabronić polecania jej uczniom. Biblioteki, dyrekcje szkół i grupy rodzicielskie argumentowały, że język Holdena, stosunek do autorytetów, seksu i edukacji to wystarczający powód, by odebrać mu głos.
Z pewnością nie o takiej popularności marzył pisarz. Jeszcze przed dramatycznymi wydarzeniami, zainteresowanie czytelników stanowiło dla niego problem. Z biegiem czasu Salinger coraz bardziej wycofywał się ze świata. Przeniósł się na wieś, miał nawet osobny dom i pracownię, w której zatapiał się w świat swoich opowieści, izolując się od rodziny.
W kwietniu 1960 roku Salinger miał mroczną wizję. Zdawało mu się, że siedzi w sali balowej i patrzy na tańczących. Orkiestra gra walca. Ale muzyka dziwnie się zaciera, a tańczący stopniowo się oddalają. To obraz samotności Salingera wycofującego się z otaczającego go świata – nie tyle z wyboru, ile zrządzeniem losu.
Salinger to jednak nie tylko legenda, ale doskonały warsztat i pisarz, który dopracowywał swoje opowieści po ostatnie słowo. Nie zgadzał się na modyfikacje i zmiany redaktorów. Jak zauważa autor biografii, Kenneth Slawenski, Salinger miał zdolność do poruszania wyobraźni czytelników. Szczególne uznanie zyskała znana opowieść o Ruthie i Billy’m. Opowiadanie zostało opublikowane w 1944 roku. Każdy mieszkaniec Ameryki mógł się utożsamić z bohaterami lub znał kogoś takiego jak oni. Czasy były niepewne, nie było wiadomo, czy mężczyźni wrócą z frontu. Nieskomplikowane postaci były wiarygodne.
W nim samym sporo było sprzeczności. Wyśmiewał snobizm Manhattanu, ale jednocześnie był to jedyny świat, jaki znał. To właśnie ten świat go ukształtował i Salinger stał się jego częścią.
Wielki wpływ na jego psychikę i nastawienie do świata miały także doświadczenia wojskowe. Zetknięcie się ze śmiercią i poznanie rzeczywistości wojennej były bolesnym doświadczeniem. Mniej więcej w tym czasie poznał także Ernesta Hemingwaya, którego podziwiał i z którym wymienił kilka listów. To dodawało mu sił, ale fatalizm coraz bardziej się pogłębiał. Nie pomagały problemy z wydawnictwami, czasopismami i okładkami drukowanych książek – tutaj Salinger był zwolennikiem prostoty i minimalizmu, co niekoniecznie podobało się wydawcom. Stanął twarzą w twarz z sytuacjami, w których tracił kontrolę nad losami swoich dzieł.
Kiedy armia niemiecka skapitulowała ósmego maja 1945 roku, wszyscy świętowali zwycięstwo, ale Salinger bał się poddać emocjom i nie był w stanie brać w tym udziału. Spędził ten dzień samotnie, siedział na łóżku i wpatrywał się w ściskany w ręku pistolet kaliber 45. Zastanawiał się, jakie to byłoby uczucie, gdyby przestrzelił sobie lewą dłoń.
Wreszcie został sam. Żona zdecydowała się odejść, ale wciąż utrzymywał stosunki ze swoimi dziećmi. Tworzył w osamotnieniu, a wierni czytelnicy wciąż czekali na kontynuację „Buszującego w zbożu”.
To moja dość wywrotowa opinia, ale uważam, że poczucie anonimowości i pozostawanie w cieniu to drugie pod względem ważności prawo należne pisarzowi w latach pracy („Franny i Zooey”).
Jego szacunek do czytelników i wiara, że zrozumieją inspirację, która nim kieruje, jeszcze raz uratowały go jako pisarza. Kiedy świat się od niego oddalał, własna rodzina stawała się obca, a przyjaciele znikali, tylko przeciętny czytelnik mógł go ocalić – owi miłośnicy ptaków, ukochani cisi czytelnicy Faulknera. Co do reszty, to stosunek Salingera był jasny – do diabła z nimi.
Gdy wracam myślami do Salingera i „Buszującego w zbożu”, dodaje mi to sił. W trudnych momentach warto zadać sobie pytanie: jakim chcesz być człowiekiem? Chcesz się zawsze bać? Chcesz być słaby? A może zrobisz krok i sprawdzisz, jak to jest… poczuć odwagę?
Salinger nie tylko zamykał drzwi za starymi przyjaźniami, ale zamykał je na klucz.
Kenneth Slawenski
J.D. Salinger. Biografia
Z angielskiego przełożyła Anna Esden-Tempska
Wydawnictwo Albatros