Najpierw obejrzałam film „Lovin Vincent”. Zachwycił mnie. Potem dostałam w prezencie biografię Van Gogha. Spędziłam z nią 1000 stron.

Pochłonęła mnie całkowicie.

„Van Gogh” Życie to dzieło Stevena Naifeha i Gregory’ego White Smitha – absolwentów Harvarda. Trudno sobie nawet wyobrazić, jak wiele pracy włożyli w odrysowanie życia genialnego malarza. Wędrówkę rozpoczynamy od poznania historii rodziny Vincenta, która miała na niego ogromny wpływ. W ten sposób można znacznie lepiej zrozumieć wiele jego zachowań, ale także tego, w jaki sposób traktowali go członkowie rodziny. Przejmujące jest to, jak bardzo był „niechciany”. Obwiniano go o śmierć ojca, a gdy przebywał w szpitalu dla obłąkanych nikt go nie odwiedzał.

Ukochany Theo

Jednocześnie Vincent miał ogromną potrzebę posiadania rodziny. Jeśli nie było to możliwe z jego prawdziwą rodziną, miał nadzieję „dołączyć się” do jakiejś innej. Ten schemat powtarzał kilkakrotnie w czasie swojego życia. Nigdy jednak to się nie udało.

Największa więź łączyła go z bratem Theo. Vincent wyobrażał sobie, że dojdzie do ich wielkiego pojednania, że będą razem mieszkać i wszystko będzie cudownie. Próba wspólnego mieszkania w Paryżu skończyła się katastrofalnie. Theo całe życie utrzymywał Vincenta, wysyłał mu pieniądze na farby i rozliczał z wydatków. Bieda, choroby i poczucie, że jest ogromnym ciężarem dla rodziny, a zwłaszcza dla ukochanego brata, nieustannie pogarszały stan Van Gogha.

Skoro nie mógł pojednać się z bratem, próbował to zrobić z Gauguinem. Gdy wreszcie malarz pojawił się w słynnym żółtym domu Vincenta, dochodziło do nieustannych konfliktów. To właśnie wtedy Van Gogh obciął sobie ucho. Myślał, że Gauguin jest w domu uciech, dlatego postanowił tam się udać i podarować mu swoje ucho. Dlaczego ucho? Bo tak zrobił bohater „Marzenia” Zoli.

W każdej relacji, jaką nawiązywał Vincent w końcu dochodziło do sytuacji konfliktowych, niezależnie czy chodziło o rodzinę, czy „przyjaciół”. Nie był w stanie utrzymać pracy, nie udało mu się też ze studiowaniem rysunku, a na nauce u Cormona wytrzymał zaledwie trzy miesiące z zaplanowanych trzech lat.

Nie tylko próby przyjaźni i posiadania rodziny kończyły się fiaskiem. Vincent od dziecka nie był akceptowany. Drwiono z niego i dokuczano mu. Było tak samo przez całe jego życie. Nie rozumiano jego sztuki, wytykano błędy. Nie sprzedał żadnego obrazu. Z każdą kolejną kartką opowieści Czytelnik może poczuć ogromny ból artysty. Jesteśmy z nim, gdy maluje swoje ukochane słoneczniki. Gdy wreszcie trafiły do galerii, mieszkańcy Paryża zatrzymywali się zdumieni, gdyż intensywny żółty kolor nie przypadał im do gustów. Z każdym kolejnym namalowanym obrazem Vincent był coraz bardziej samotny i wątpił w swój talent. Nawet, gdy wreszcie ukazał się pochlebny artykuł o jego twórczości, ludzie zaczęli interesować się jego obrazami, a wyrazy uznania artykułowali również inni malarze, Vincent w to nie wierzył. Chociaż chwalił się artykułem, z drugiej strony uważał, że to jedno wielkie oszustwo i sam nie jest nic warty.

Theo często radził mu, jak ma malować, by obrazy się podobały i by można było je sprzedać. Vincent malował w szale. Szybko, nakładał dużo farb, czym mocno odbiegał od standardowego malarza.

„Chcę malować to, co czuję i czuć to, co maluję”.

„Jednak zamiast złamanych barw marca, wypełnił znajome kształty jaskrawymi kolorami. Rozjarzył płótno kontrastami: zamiast oranżu i ochry, zastosował ziemię w kolorze rdzawej czerwieni. W miejsce rosnących na brzegu wysmukłych trzcin w złocistych brązach zimy i wiosennej miętowej zieleni namalował stylizowane wachlarze w kolorze zieleni tropikalnego lasu”.

„Na intensywnie turkusowym tle – w odcieniu między wściekłą zielenią i wzniosłym błękitem – naszkicował trzy ogromne słoneczniki. Drobniutkimi pociągnięciami pędzla przekształcił ich środki złożone z koncentrycznych kręgów w koła barw dopełniających, utworzonych z lawendowych i żółtych płatków kobaltowych i oranżowych kropel. Jednym pociągnięciem udrapował wielki miękki liść ponad żółtozielonym wazonem lśniącym glazurą w jaskrawym świetle wypełniającym nową pracownię, kolejnym pociągnięciem namalował następny liść. Czerwieniami i oranżami zaznaczył stół, po czym wygładził go używając wszystkich farb, jakie miał na swej palecie”.

„To było okropne – wspominał później jeden paryżanin – ten jaskrawy blask słoneczników”.

Ból czytania

Trudno się oderwać od życia Vincenta, chociaż czytanie w tym przypadku tak bardzo boli. Gdy trafił do szpitala dla obłąkanych stracił chęć do życia. Co jakiś czas miał zrywy, w czasie których snuł plany sprzedaży obrazów, co miałoby wreszcie wynagrodzić Theowi wszystkie wydatki, które poniósł z powodu brata. Potem jednak te nadzieje minęły i wydaje się, że Vincent chciał umrzeć. Odpuścił wszystko. Theo założył rodzinę, urodziło mu się dziecko, a listy do brata wysyłał coraz rzadziej. Nie chciał zabrać go do siebie. Gdy Vincent znajdował się w szpitalu zaledwie 30 minut od Paryża, Theo nadal go nie odwiedził. Zmiana nastąpiła dopiero wtedy, gdy Vincent zaczynał stawać się sławny.

Wszystko zaczęło się od artykułu Auriera, którego zafascynowała ciekawa osobowość van Gogha. Wtedy po raz pierwszy obrazy Vincenta, w tym słoneczniki, zawisły w eleganckich galeriach, obok obrazów Cezanne’a, Renoira, Toulouse-Lautreca, Signaca i Puvisa de Chavannes.

Vincent jednak wszędzie widział swoją porażkę i dręczyło go ogromne poczucie winy. Wszędzie widział fałsz i swoje niesprzedane płótna. Pojawiały się kolejne ataki.

„Dzień po dniu, tydzień po tygodniu siedział w swoim pokoju owładnięty paraliżującym strachem i gorączkowymi halucynacjami. Fala po fali zalewała go rozpacz. Nie mógł ani czytać, ani pisać”.

W maju Vincent stał się sławny. Dlatego nie wyglądało to już dobrze, że przebywa w szpitalu dla obłąkanych. Obrazy Vincenta znalazły się w pawilonie przy Polach Elizejskich, w Salonie Niezależnych, obok płócien Seurata, Tolouse-Lautreca, Signaca, Anquetina, Pissarra, Guillaumina i innych uznanych malarzy. Obrazy Vincenta zrobiły wielkie wrażenie.

Malownicze Auvers

Ostatni przystanek w życiu Vincenta van Gogha to Auvers. Tutaj miał towarzystwo doktora Gacheta i jego dzieci. Na początku nawet mu się podobała ta okolica. Piękne średniowieczne miasteczko pobudzało wyobraźnię. Zachęcał nawet Theo, by przeprowadził się tutaj z rodziną. Potem jednak tak jak wszędzie, Vincent zaczął być wyśmiewany. Rzucano w niego kamieniami i robiono sobie z niego żarty.

Pewnego dnia wrócił z raną postrzałową do swojego pokoju. Lekarze będący na miejscu nie podjęli się jej wyciągnięcia. Kula tkwiła w brzuchu. Vincent siedział i palił fajkę. Ale jego stan cały czas się pogarszał. Zjawił się Theo. Vincent umarł.

Na jego pogrzebie nie pojawiła się ani matka, ani rodzeństwo. Jedynie Theo. Po śmierci Vincenta dręczyły go wyrzuty sumienia. Wreszcie sam trafił do szpitala dla obłąkanych. Zmarł pół roku później.

W dodatku do opowieści autorzy zastanawiają się nad zagadką śmierci Vincenta. Podają niejasne i sprzeczne punkty, by wysnuć własną teorię, która jest znacznie bardziej prawdopodobna. Vincent został postrzelony przez chłopaka, który często mu dokuczał. Dlatego porzucił sztalugi i farby i nie zostawił żadnego listu pożegnalnego.

„Wszystko, co przypominało o śmiertelności istot żywych, wciągało Vincenta w „bagno myśli i nierozwiązywalnych problemów”. Jako absolutnie „pokonany”, spędzał bezczynnie dni na roztrząsaniu swoich dotychczasowych porażek”.

„Muszę (…) znaleźć jakiś sposób, żeby nie być „ciężarem” ani dla ciebie, ani dla ojca. (…) Wy mnie nie rozumiecie, i obawiam się, że chyba nigdy mnie nie rozumieliście”.

„Wydaje mi się, że jestem podróżnym – napisał – który jedzie w jakimś kierunku i to rozsądne i prawdziwe”.

„Przerażony, na długie okresy pogrążał się w milczeniu, oczekując na następny atak. To był wstrząsający cykl, w którego kulminacyjnym momencie prawie nagi leżał przykuty do łóżka. Gapiąc się w mrok lub zasłaniając twarz dłońmi, i po raz kolejny „w głębi duszy” rozważał swój przypadek, rozmyślał o drogich mu książkach i osobach, wyobrażając sobie obrazy, które namaluje i przypominał porażki, które przywiodły go do tego ziemnego miejsca”.

 

Steven Naifeh, Gregory White Smith

„Van Gogh. Życie”

Wydawnictwo Świat Książki